Obecnie moje przemyślenia doprowadziły mnie do stwierdzenia że nie tylko życie nie ma sensu, ale paradoksalnie śmierć również, więc problem myśli samobójczych mam chwilowo z głowy. Jestem w punkcie gdzie mogę nie robić nic, albo zrobić cokolwiek…wszystko jednakowo wydaje mi się bez sensu. Wszystko jest ciemne. Bez tonu, bez obrazu, bez sensu tylko łzy, smutek, depresja, niepokój i ból" – napisała. Przyznała, że ostatnie miesiące były dla niej bardzo trudne. Nie raz ukrywała się w łazience, by nikt nie zauważył, że płacze. "Ciągłe uczucie smutku i bólu nie znikały, a moje życie było zniszczone. Przez te myślenie dochodzę do różnych wniosków przez, które nie widzę sensu dalej żyć, świat trwa i bd trwał wiele bilionów lat i moje życie jest w tym wszystkim mało znaczące.Nie potrafię przez to żyć pełnią życia jak kiedyś. Pomocy !!! Czasami wolałbym być głupszy żeby się tym nie przejmować. Możesz pomyśleć: „Moje życie jest bez sensu i czuję się zagubiony. Nie wiem, kim jestem i czego chcę.” Anhedonia. Tracisz zainteresowanie czynnościami, które kiedyś ci się podobały. Mam 35lat. Mam zone od kilku lat nieskutecznie staramy sie o dziecko. Nie mam przyjaciol znajomych tylko praca i dom. Ciagle wymyslam sobie nowe hobby ktore szybko mi sie nudzi nie moge znalesc sobie miejsca . W domu cigle jest smutno pusto . Ogolnie juz chyba przywyklem do takiego zycia ale za k Życie jest bezsensu i żadnego większego znaczenia nie ma, ot po prostu sobie jest. Rozmyślanie nad tym tylko potęguje doła. Szczęście osiąga się wtedy gdy jest się ślepym i ma się w to wszystko wyjebane, trzeba zapomnieć i dać się tej bezsensownej, ciemnej chujni porwać a z czasem gdzieś tam pojawi się blask.. I masz kurwa . Większość z nas, uzależnionych, podejmuje decyzję o leczeniu z dwóch powodów: nie chcemy umrzeć i chcemy, by nasze życie było lepsze. Wiara w to, że możemy w końcu być szczęśliwi, jest potężną motywacją, ale gdy poczucie szczęścia zbyt długo nie przychodzi, zaczynamy podważać wartość trzeźwego życia. – Za chwilę stuknie mi dwa lata trzeźwości – mówi Ula. – Mam za sobą roczną terapię grupową i indywidualną. Wiele w swoim życiu zmieniłam, pracuję, staram się, ale ciągle mam wrażenie, że nic nie osiągam, że nic nie mam, że jestem gorsza, samotna, nie mam kasy, perspektyw i w ogóle moje życie nie ma sensu. Gdybym piła i ćpała, przynajmniej od czasu do czasu miałabym z tego życia jakąś przyjemność, a tak mam wrażenie, że z wszystkiego zrezygnowałam i niewiele w zamian dostałam Tak jak Ula przez długi czas miałam podobne odczucia odnośnie do siebie i mojego życia. Mijały kolejne trzeźwe lata, a ja wciąż nie czułam szczególnej satysfakcji z życia. Początkowo miałam o to pretensje do świata, potem zastanawiałam się, co sama robię nie tak. Inni uzależnieni, których spotykałam na mityngach wydawali się tacy radośni, tacy szczęśliwi, a mnie wciąż coś nie pasowało, wciąż czułam się smutna, rozgoryczona, nieszczęśliwa. Obecnie to się zmieniło. Dlaczego? Co się zadziało? Patrząc z perspektywy czasu na swój wcześniejszy stan, wydaje mi się, że głównymi przyczynami mojego poczucia nieszczęśliwości były następujące czynniki: Zbyt duży poziom lęku Po odstawieniu substancji psychoaktywnych mój mózg był rozjechany. Przywykł do intensywnych wrażeń, do chemicznej stymulacji i bez tychże wydawał się ziemią jałową, zagubioną w kosmosie przerdzewiałą satelitą. Miałam problemy z pamięcią, z poskładaniem myśli czy zdań, emocjonalnie byłam rozdygotana, niepewna siebie. Z tym wątpliwej jakości wyposażeniem musiałam stawić czoła życiu i to na trzeźwo, co cholernie mnie przerażało. Poziom lęku był tak duży, że mnie paraliżował i w sumie uniemożliwiał jakiekolwiek konstruktywne działanie. Użalenie się nad sobą Choć na terapii wzięłam odpowiedzialność za swój nałóg, nie do końca wzięłam też tę odpowiedzialność za swoje życie. Wciąż zazdrościłam innym, że mają lepiej: mają więcej kasy, lepszą pracę, lepsze wykształcenie, wsparcie rodziny, są ode mnie mądrzejsi, ładniejsi itd. Jednocześnie cały czas skupiałam się na swoich brakach i dowalałam sobie. Nienawidziłam i siebie, i świata za jego niesprawiedliwy rozdział talentów i dóbr. Niewdzięczność Nie potrafiłam być wdzięczna. Niby na terapii kazano nam pisać codziennie wdzięczności, ale ja robiłam to mechanicznie. Nic przy tym nie czułam. Robiłam, bo kazali, ale w głębi ducha uważałam, że to bez sensu. Nic mi to nie dawało, nie syciło mnie, nie wypełniało pustki, a jedynie napawało wyrzutami sumienia, że powinnam być wdzięczna, a nie jestem. Kompletnie nie potrafiłam docenić tego, co mam. Może dlatego, że wydawało mi się, że mam tak niewiele i że inni mają więcej. Porównywanie się z innymi Nieustannie porównywałam się z innymi. Oczywiście w tym porównywaniu się widziałam wszędzie tylko tych lepszych od siebie, tych, którzy mają więcej. Ci, co mają mniej „nie byli godni” mojej uwagi. W efekcie żyłam w przekonaniu, że wszyscy mają lepiej niż ja. A to z kolei nakręcało moje użalanie się nad sobą i poczucie niesprawiedliwości. Egocentryzm Praktycznie non stop myślałam tylko o sobie. O swojej sytuacji, o tym, jaka jestem, jak wyglądam, czego nie mam, czego mi brakuje. Innymi zajmowałam się tylko w takim kontekście, żeby się z nimi porównać i czasami podbić sobie ego, jak okazywało się, że komuś wiedzie się gorzej niż mnie, coś ten ktoś bardziej niż ja partaczy w swoim życiu. Koncentracja na problemach Jak już wspomniałam, skupiałam się tylko na brakach, a to generowało myślenie życzeniowe pt: „gdybym miała więcej kasy, to mogłabym kupić to czy tamto i moje życie w końcu stałoby się znośne”, „gdybym w końcu spotkała jakiegoś przyzwoitego faceta, to nie byłabym taka samotna”, „gdybym wychowywała się w normalnej rodzinie, to dziś nie miałabym takich problemów ze sobą”. Jak mogę być szczęśliwa – tłumaczyłam sobie – gdy codziennie muszę dybać do pracy na piechotę kilka kilometrów, bo mnie nie stać na auto? Z czego mam się cieszyć, kiedy codziennie wracam z pracy do pustego domu i nie mam się do kogo przytulić, do kogo gęby otworzyć? Jak można nie zwariować, gdy w mojej głowie nieustannie demolkę czyni wewnętrzny krytyk, wytykając mi, jaka jestem beznadziejna? Lamentując tak ciągle, byłam tym lamentowaniem tak wypruta z energii, że nie miałam już siły na żadne sensowne działanie. Tym bardziej że kiedy nawet wpadałam na pomysł, że może by jednak warto było np. pomyśleć o jakimś doszkoleniu się zawodowym w celu znalezienia lepszej pracy, albo skorzystaniu z aplikacji randkowych, gdzie mogłabym kogoś poznać, albo dodatkowej terapii w kierunku DDA, żeby ogarnąć sprawę krytyka, zawsze znajdowałam tysiące powodów, które podważały sens takiego działania: a to, że „na szkolenie to jestem za głupia”, a to, że „szukanie faceta przez portale randkowe to obciach”, a to znów – „ile można się terapeutyzować, a kiedy będzie czas na życie?”. W efekcie nie robiłam nic (choć wydawało mi się, że tyram, bo przecież byłam non stop zmęczona) i tkwiłam w swoim problemowym bagnie. Roszczeniowość Tak, tak, wszyscy wkoło mówili, jak ważna jest pokora, gdy wkracza się na ścieżkę trzeźwości. I ja też na głowę to wiedziałam, rozumiałam. Ale jednak wewnętrznie wciąż miałam w sobie rozmaite oczekiwania wobec świata, siebie i innych ludzi. W gruncie rzeczy uważałam (choć oczywiście głośno o tym nie mówiłam), że pewne rzeczy mi się zwyczajnie należą, że skoro inni mają, to ja też powinnam je mieć, że skoro innym coś przyszło bez wysiłku, to i mnie powinno. Z taką postawą, kiedy po roku trzeźwości moje życie wciąż nie wyglądało na „och i ach”, uważałam, że to niesprawiedliwe. Kompletnie nie brałam pod uwagę chociażby tego, że jak się piło przez ostatnie 20 lat i przez ten czas niewiele sensownego w tym życiu się robiło, a wiele spierniczyło, to oczekiwanie, że w ciągu roku wszystko nagle się odwróci i zyska ożywcze znaczenie, jest z deka na wyrost. Niecierpliwość Przyzwyczajona do działania substancji psychoaktywnych, które wystarczyło zażyć, by otrzymać efekt „WOW” (tak było przynajmniej na początku nałogu), w trzeźwym życiu w różnych sprawach oczekiwałam tego samego – żeby efekt był natychmiast. Kompletnie nie potrafiłam odwlekać gratyfikacji, odwleczona gratyfikacja nie była dla mnie żadną gratyfikacją. Jak czegoś chciałam, musiałam to dostać teraz, natychmiast, bo inaczej szał, zawód, rozpacz. Mogłam tego nie okazywać na zewnątrz, to znaczy nie stałam na środku sklepu jak dzieciak i nie tupałam nóżkami, bo mama nie chce mi kupić zabawki, ale w środku tak właśnie się czułam. Nieustannie niezadowolona, bo moje chcenia nie były natychmiast zaspokajane. Uzależnienie od silnych bodźców Mało co w trzeźwym życiu było mnie w stanie zadowolić. Oczekiwałam haju, euforii, silnych wrażeń. Kiedy np. poznawałam zwykłego, „normalnego” faceta, który nie robił mi emocjonalnych jazd, nie manipulował mną, nie kłamał, nie wpadał w agresję, to mnie taki koleś wydawał się nudny. Jak w moim życiu zaczęło być stabilnie, spokojnie, bez wielkich wzlotów, ale i też bez bolesnych upadków, to łapałam poczucie beznadziei. Zaraz wtedy zaczynałam szukać sobie problemów, pakować się w jakiś wątpliwie bezpieczny związek, wszczynać konflikty w pracy, byle tylko poczuć, że coś się dzieje. Nieakceptacja rzeczywistości Rozstałam się z substancjami uzależniającymi, ale nie ze starym sposobem myślenia o rzeczywistości. To, co zasadniczo doprowadziło mnie do nałogu, czyli bunt przeciw temu jak jest, nadal mimo abstynencji trzymało mnie w szachu. Wciąż wychodziłam z założenia, że ja lepiej wiem, jak ta rzeczywistość ma wyglądać, a skoro nie wyglądało, to automatycznie „VETO!!!”. Tyle że stawianie veta nic nie zmieniało, bo rzeczywistość miała mnie w głębokim poważaniu. A ja ze swoim „wiem lepiej” mogłam jej nafiukać, gdyż generalnie rzeczywistości to wisiało, co ja o niej sądzę – była jaka była i albo mogłam to zaakceptować, albo walić głową w mur. Ja wybierałam walenie w mur. I to był wyłącznie mój wybór. Wszystko powyższe złożyło się na to, że w gruncie rzeczy nie było szans, żeby przy takim zestawie postaw, poglądów, działań, cokolwiek w moim życiu zmieniło się na lepsze. Nawet jeśli się zmieniało, to ja nie byłam w stanie tego zauważyć i docenić. Tkwiłam po uszy w koszmarze, który sama sobie konstruowałam. Jak wyrwać się z poczucia beznadziei? Przede wszystkim musiałam uczciwie tej swojej beznadziei się przyjrzeć. Rozłożyć ją na części i poznać jej składowe elementy (lista powyżej). Poza tym musiałam opracować plan naprawczy. U mnie wyglądało to tak, że kolejno brałam na tapet poszczególne punkty z listy i zastanawiałam się, co mogę z nimi zrobić, żeby nie bruździły mi w życiu. Wyglądało to mniej więcej tak: Po pierwsze, postanowiłam ogarnąć swoje lęki. W moim wypadku nie obyło się od leków od psychiatry, które wytłumiły mi lekotwórcze myśli i pozwoliły skoncentrować się na kreatywnym i racjonalnym działaniu. Po drugie, zrezygnowałam z tkwienia w roli ofiary. Zaczęło się od uświadomienia sobie jak obezwładniająca i wysysająca z energii jest ta rola. Zauważyłam, ile niechęci i pogardy mam do siebie, gdy się tak nad sobą użalam i gdy za swoje życiowe niepowodzenia oskarżam innych. I zobaczyłam też, jak zupełnie nic mi to nie daje, kompletnie nic w moim życiu nie zmienia. W pewnym momencie ta rola budziła już tylko moją niechęć. Zaczęłam mieć na nią swoistą alergię. Oczywiście to nie stało się z dnia na dzień. To był proces. Po trzecie, zaczęłam pracować nad nieocenianiem innych, nieporównywaniem się do innych i akceptacją rzeczywistości taką, jaka ona jest. W tym najbardziej pomógł mi program 12 kroków i filozofia buddyjska, medytacje. W praktyce polegało to na codziennym zauważaniu, kiedy moje myśli lecą starymi schematami i zawracaniem z tych ścieżek. Jak zaczynałam błądzić i udawało mi się to zauważyć, to mogłam już coś z tym zrobić. A ponieważ chciałam coś z tym zrobić, to krok po kroku na tych polach zaczęły zachodzić pozytywne zmiany. Na programie rozpracowałam też swój egocentryzm i dowiedziałam się wiele o naturze pokory, którą błędnie dotychczas rozumiałam i praktykowałam głównie w formie autokrytyki i samobiczowania się. Zaczęłam powoli „odhaczać się” od siebie. Starałam się sama siebie nie krytykować, nie dowalać sobie, nie być w stosunku do siebie surowa. Uczyłam się być dla siebie życzliwą. Dzięki temu, że miałam do siebie mniej niechęci, mniej się też na sobie koncentrowałam i wyzbywałam się egocentryzmu. Nasz umysł lubi się koncentrować na zagrożeniach i rozmaitych nieprzyjemnych aspektach rzeczywistości, jak coś jest „spoko”, to umysł sobie to pomija, trochę lekceważy. I to właśnie się stało ze mną i moim skupieniem na sobie, gdy zaczęłam traktować siebie z życzliwością. 😊 Po czwarte, odkryłam w sobie radość z bycia użyteczną. Program 12 kroków zachęca do służby, do niesienia posłania innym cierpiącym ludziom, do pomagania. Przez większość życia tkwiąc w roli ofiary i użalając się nad sobą, nastawiona byłam głównie na branie. To inni mieli mi dać, manna miała mi spaść z nieba, a ja miałam brać. Tyle, że to nigdy mnie nie syciło. Podle się czułam w roli biorcy, bez sił i jak o sobie sądziłam – bez wartości. A jednocześnie nie potrafiłam z tej roli wyjść, bo przecież mnie się należało, bo ja tu byłam poszkodowana i potrzebująca. Dzięki służbie na rzecz innych moje życie nabrało znaczenia. To było dla mnie odkrycie, że dając możemy zyskać znacznie więcej, niż dostając. Po piąte, musiałam się jakoś odstymulować i nauczyć cierpliwości. Z tym wciąż nie udało mi się jeszcze wystarczająco dobrze rozprawić. I nie wiem czy do końca mi się to uda. Ale przynajmniej staram się akceptować te niedoskonałości w moim funkcjonowaniu. Ponieważ dość silne jest to moje uzależnienie od mocnych bodźców, wciąż szukam rozwiązań tego problemu. Na razie wymyśliłam tyle, że szukam adrenaliny raczej w sporcie niż w relacjach. Jak wyżyję się fizycznie i emocjonalnie w aktywnościach sportowych, mam mniejszą ochotę na jazdy bez trzymanki w związku. Ba! Nawet czasem zdarza mi się zatęsknić za spokojem i nudą. A cierpliwość? No, nie jest ona moją mocną stroną, niemniej przypominanie sobie o tym, że na wiele rzeczy nie mam wpływu oraz że w życiu naprawdę nie wszystko musi być po mojemu i natychmiast, trochę usadza mnie na tyłku. (PS. No i jak widać zaczęłam się koncentrować na rozwiązaniach, a nie na problemach). Po szóste, wdzięczność. Na jej pojawienie się czekałam najdłużej, ale w końcu ją poczułam. Wcześniej jednak musiałam rozmontować wszystkie inne rzeczy z mojej listy wad. Myślę, że strasznie trudno poczuć wdzięczność, jeśli prezentuje się stricte roszczeniową, egocentryczną, pełną żalu i poczucia niesprawiedliwości postawę. Wdzięczność rodzi się z pewnej uważności, otwartości serca (?) i w spokoju. Przynajmniej u mnie tak to wyglądało. Przyznam, że kocham te momenty, kiedy ją odczuwam. A te pojawiają się coraz częściej. Co mnie nieustannie zadziwia. *** Droga do momentu, w którym jestem, zajęła mi w sumie 15 lat, czyli prawie tyle samo, ile poświęciłam na czynne uprawianie nałogu. W moim przypadku szczęście nie przyszło nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale w końcu przyszło (może jednak jestem cierpliwa 😊). W międzyczasie przeżyłam mnóstwo kryzysów i zwątpień, takich jak Ula. Mimo nich kontynuowałam tę drogę przez mękę, żywiąc nadzieję, że kiedyś i mnie będzie dane poczuć radość i zadowolenie z trzeźwego życia. 15 lat to szmat czasu, więc zwłaszcza Ci, którzy są na początku swoje ścieżki zdrowienia, mogą w tym momencie poczuć zniechęcenie. Ale ja opisuję tu tylko swój własny przypadek, tymczasem z relacji innych trzeźwiejących osób wynika, że ścieżka ta często jest znacznie krótsza. Tak czy inaczej, ja nie żałuję tej przebytej drogi. Według mnie było warto. Mira Pewnie niektórzy zauważą, że tytuł jest w cudzysłowiu. To cytat z Mareckiego. To chyba największy maruda jakiego znam. Pod względem wielkości i pod względem marudzenia ;-).Fakt, że nasuwa się przypuszczenie, że w mojej sytuacji mógłbym tak sobie pomyśleć. W sumie to głupia sprawa - trzy dychy na karku, a nie mam nic; ani pracy, ani wykształcenia, ani kasy. Tylko długi, zobowiązania i kłopoty. Zabrzmi trochę banalnie, ale mam rodzinę, dziewczynę, która mnie kocha i mnóstwo zajęć, nieskromnie mówiąc nienajgorzej w głowie poukładane i potencjalnie spore możliwości. Tylko dlaczego tak trudno ten potencjał pożytecznie wykorzystać?Brakuje mi dyscypliny, rytmu życia. Kiedyś myślałem, że takie spontaniczne życie to właśnie to, co może najlepszego człowieka w życiu spotkać - nigdy się nie będzie nudził. Ale z wiekiem dojrzewam do zrozumienia tego starego, chińskiego przekleństwa: "obyś żył w ciekawych czasach!". Przecież to nie chodzi o to, żeby się nie nudzić, ani nie o to, żeby mieć zajęcie. Wydaje mi się, że sporo ludzi nie rozumie po co ktoś sam miałby sobie narzucać obowiązki, dokładać zadania do wykonania itp. A ja nie rozumiem tych, którzy potrafią siedzieć godzinami przed TV i zastanawiać się "jakie to moje życie jest beznadziejne". I wbrew pozorom, to nie była krytyka Mareckiego - on zawsze sobie czas zagospodaruje, a jego powiedzonko jest przekorne, wręcz sarkastyczne. Dotyczy tego, że innym się udaje bez większego wysiłku zyskać tam, gdzie jemu się nie bardziej samokrytyka, niż faktyczne marudzenie - i za to tego faceta lubię :-)Kiedyś znajdę właściwą drogę do tego, żeby kolejne skreślone pozycje z listy "ToDo's" przynosiły mi coś; posuwały mnie ku wyznaczonym celom i dawały swoistą, małą satysfakcję. Jednym słowem dalej szukam "sposobu na siebie". Znajdę, bo to moje życie musi mieć sens, nawet, jeśli go jeszcze nie widzę... zapytał(a) o 21:20 Moje zycie jest bez sensu. Witam. Mam 17 lat, jestem... tak sądze nawet przystojnym chlopakiem. Ostatnio zastanawiając się nad życiem doszłem do wniosku ze to wszystko jest bez sensu, głównie patrząc na wydarzenia z ostatnich dni, poprostu sie wszystko [CENZURA] i nie przez nikogo innego jak nie przeze mnie, poprostu musze zawsze cos spierolic... jedynym moim konikiem są motocykle gdzie raczej nigdy sie nie myle, no ale nie o tym mowa. Poprostu chodzi o to ze ostatnio wszystko mnie denerwuje. O starych wole nie wspominac bo to juz kompletna porazka, wypominaja mi kazdy błąd, zamiast wesprzec co by mnie moze podbudowalo. Mam problemy finansowe... bo nawet nie mam skad wziac kasy, starzy wogole mi nie daja, troche dziwne co? nie to zeby byla jakas trudna sytuacja w rodzinie, tylko mi poprostu nie daja i tyle. Moj stary to "sezonowy alkoholik'.ogolnie to starzy nie maja do mnie wogole zaufania i mowia ze nie mozna na mnie wogole polegac. Jesli chodzi o miłosc to ooczywiscie jest beznadziejnie, miałem kilka dziewczyn no ale ich nie kochałem i wyszło jak wyszło, bylo kilka które kochałem ale bywalo roznie... z jedna nie wyszło, z inna nawet nie zaczynałem bo nie moje klimaty a jesli chodzi o trzecia to najpierw ona mnie kochała, olałem ją a teraz jest na odwrót... jestem w niej zakochany no ale nie stety ona mnie ma gdzies... no coz ja to potrafie zawsze cos [CENZURA]. Aby rozwijac moja pasje zapozyczylem sie u pewnego kolesia na pokazna kwote i nawet nie mam z czego oddac... mogłem pomyslec wczesniej na ten temat no ale ja to wiadomo... No coz troche sie rozpisałem ale sami to ocencie i doradzcie o robic. Bo na prawde nie widze sensu w moim zyciu. Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 23:20 Mimo iż nie napisałeś tu wszystkiego, moim zdaniem nie jest tak tragicznie. Nikt nie ma idealnego życia, takie rzeczy są tylko w filmach. Nie wiem czy cię to pocieszy, ale nie jesteś jedynym nastolatkiem z problemami. U mnie tak samo nie jest kolorowa, i czasami mam ochotę strzelić sobie w łeb. Może tego nie wiesz, ale są na tym świecie osoby które cię kochają. Może teraz nie jest najlepiej bo masz po prostu gorszy okres w życiu, ale będzie lepiej. Głowa do góry, myśl pozytywnie. Zajmij się czymś. Sam wspomniałeś coś o tych motocyklach? Może zacznij myśleć o tym poważnie i coś zrób z tą pasją. Ah, nie szczęśliwa miłość, problemy sercowe itp. odłóż sobie na później. Młody jesteś więc masz czas na miłość. Pozdrawiam. blocked odpowiedział(a) o 19:43 Jak to przeczytałam to pomyślałam. Nie jestem w pewnym sensie sama , ; / Sens w życiu jest tylko go nie widać . Ale jeszcze bedzie czas do którego będziesz wracał . Nwm czemu to pytanie dałeś do tej kategorii . Życia sobie odbierać nie masz po co . A moi rodzice do mnie zaufania też nie mają od momętu kiedy się pociełam . A na miłość masz jeszcze czas . a pieniądze szczęścia w życiu nie dadzą . wszystko będzie jeszcze okej . :) Nie chce tutaj wychodzić na jakąś ekspertkę, ale jesteś w takim wieku (ja też w mniej-więcej tym samym), że dogadywanie się z rodzicami jest mało prawdopodobne. Czepiają się o wszystko, porównują z innymi (co najbardziej mnie denerwuję :/) i wgl nie rozumieją. Nie masz przyjaciół..? Ja zawsze do nich uciekam ze swoimi problemami. To na nich mogę liczyć. Co do problemów finansowych... Może udało by Ci się znaleźć jakąś "dorywczą" pracę. Wiadomo, że nie będziesz dobrze zarabiał i będzie to raczej praca na kilka dni, ale każdy grosz się liczy. Miłość... Ile razy ja byłam zakochana bez wzajemności. Na tym świat się nie kończy. Mój kolega z klasy chciał się zabić, z powodu dziewczyny. Musieliśmy go pilnować. Dwa tygodnie później stwierdził, że ona nie jest go warta i "jedzie" dalej. Wydaję sie to bardzo dziecinne, ale często dochodzi do takich sytuacji. Dobrze, że masz swoją pasję. Tylko jeżeli masz kłopoty finansowe, to czy dasz radę ją kontynuować. Jest ona dosyć droga. Najważniejsze to nie dać za wygraną. "Kopnij życie w tyłek" i gnaj do przodu. Trzymam kciuki!Powodzenia:) życie jest bez sensu... ale za to je lubimy :) Uważasz, że ktoś się myli? lub Before I met him my life was meaningless I have no may think your lives are bad but you have family and friends who love końcujego niemożność oddalenia od siebie strasznych faktów istnienia na świecie świadczą o tym że jego życiebyło bez theend his inability to push away the awful facts of being in the world rendered his life transported a body? Life is so futile?I have to believe in something or else life is just have got to have something to believe in… otherwise life is just meaningless. Wyniki: 1355, Czas:

moje życie jest bez sensu